Dzisiaj z Gabi postanowiłyśmy że pozwiedzamy sobie okolicę i poszukamy fajnych sklepów, barów, restauracji itd. oczywiście nie zostawiłyśmy Sary w domu. Znalazłyśmy po jakiejś godzinie spaceru restauracje o takiej dziwnej nazwie, że jej nie przepiszę. Ale mniejsza z tym, pomyślałyśmy że ciekawie się zapowiada, więc weszłyśmy do środka. Podszedł do nas kelner i podał kartę dań, po czym zaprowadził nas do wolnego stolika. Dopiero po chwili zwróciłyśmy uwagę na wystrój pomieszczenia. Ściany były pomalowane na czerwono i do połowy wysokości miały panele z ciemnego drewna. Podłoga była czarna, z dużymi kwadratowymi, czerwonymi dywanami. Sufit był drewniany i rzeźbiony. Stoły miały zakręcone nóżki i czerwone blaty, krzesła były do kompletu. Na ścianch nie było pusto, wisiały na nich obrazy przedstawiające ogrody i parki. Wisiały również gobeliny przedstawiające drzewa. Karty dań były bogato zdobione, a papier z jakiego zostały zrobione, był tak delikatny jak jedwab.
Mimo iż dużo tu było czerwieni, czułyśmy się bezpieczne i ani trochę nie byłyśmy zdenerwowane. Zamówiłyśmy jakieś potrawy o dziwnych nazwach i czekałyśmy. Po około dwudziestu minutach dostałyśmy wcześniej zamówione jedzenie. Sara dostała ryż z mieszanką warzywną, Gabi dostała zupę o żółtej barwie z różnymi, niektórymi nieznanymi pływającymi roślinami, a ja dostałam wielką kluskę nadzianą papryką, kurczakiem, kukurydzą, pędami bambusa i innymi dziwnymi, aczkolwiek dobrymi rzeczami. Wszystkie trzy zjadłyśmy te dziwne potrawy i odeszłyśmy od stołu. Kelner zabrał po nas naczynia i napiwek. Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, poczułam dziwną lekkość. Czy to sprawka szefa kuchni tamtej restauracji? Rozmawiając o tym miejscu, ruszyłyśmy dalej. Patrzałyśmy na mijane domki, sklepy i stragany. Oddalałyśmy się coraz bardziej od centrum miasta. W pewnej chwili weszłyśmy w ciasną uliczkę. Przez parę minut szłyśmy jedna za drugą i każda z nas patrzała z niepokojem na mijane przez nas budowle. W pewnej chwili rzucił nam się w oczy duży, granatowy budynek. Postanowiłyśmy zobaczyć co to. Okrążyłyśmy go w poszukiwaniu wejścia, a kiedy je znalazłyśmy, nie wahałyśmy się i weszłyśmy do środka. Dziwnym trafem znalazłyśmy się w sklepie z ubraniami. Na ladzie za którą siedziała miło wyglądająca sprzedawczyni, napisane było, że dzisiaj jest promocja i każdą sztukę sprzedają za jednego dolara. Pomyślałam- Niezła okazji i pociągnęłam dziewczyny do głównego pomieszczenia. Nie zdziwiłam się kiedy zobaczyłam tłum ludzi przeszukujących wieszaki i kosze. Sara i Gabi gdzieś odbiegły. Chwilę po tym jak się zorientowałam że ich nie ma, zauważyłam cudowną sukienkę w rogu sali.
Pomyślałam że chcę ją mieć i że na pewno będzie moja. No więc ruszyłam w jej stronę. Ale nie tylko ja ją zauważyłam. Zaraz obok mnie stała kobieta która ruszyła w tym samym kierunku, wpatrzona w ten sam cel. Tylko jedna z nas mogła zdobyć tą sukienkę i pomyślałam że to muszę być ja. Przyspieszyłam kroku, kobieta która szła zaledwie dwa metry za mną również. Pomyślałam że to nie może skończyć się moją klęską i zaczęłam biec w kierunku ubrania które wzbudziło mój zachwyt. Ona również zaczęła biec, ale na szczęście byłam szybsza. Kiedy dobiegłam do wieszaka, chwyciłam ubranie i pobiegłam w stronę kasy. W locie chwyciłam czarny sweter i fioletową koszulę. Zapłaciłam za to trzy dolary i uznałam że to były krótkie, ale dobre zakupy. Usiadłam z reklamówką na schodach i zaczekałam za moje Friends. Wróciły obładowane torbami. Pierwsza moja myśl to :" Gdzie my to zmieścimy", a druga" Jak wrócimy do domu tak obładowane?". W końcu jednak zamówiłyśmy taksówkę na centrum, a stamtąd wróciłyśmy pieszo. Ciężko było wejść do naszego lokum ze wszystkim na raz i musiałyśmy to wnosić na raty. Na szczęście nikt nas nie zauważył- Podoina